Brian Aldiss        Cieplarnia

    . 14 .    

   Podczas gdy Poyly i Gren spoczywali pogrążeni we śnie, smardz czuwał. Sen nie leżał w jego naturze. W tym momencie grzyb przypominał małego chłopca, który wpadł do jaskini i zastał ją pełną klejnotów; potknął się o bogactwo, jakiego sam właściciel nie podejrzewał, a smardz nie byłby sobą, gdyby oparł się pokusie zbadania tych skarbów. Wiele niezwykłych widziadeł zakłócało sen, jaki dzielili Poyly z Grenem. Całe bloki minionych doznań majaczyły niby miasta we mgle, wybuchały przed ich uśpionym okiem i znikały. Odrzuciwszy własne osądy, by nie wywołać oporu pokładów nieświadomości, przez które przenikał, smardz przedzierał się w głąb mrocznych korytarzy pamięci, gdzie nagromadzone były intuicyjne reakcje Grena i Poyly.

   Długa to była podróż. Wiele w niej znaków, zatartych przez niezliczone pokolenia, zwodziło na manowce. Powoli smardz obsuwał się do archiwów dni poprzedzających wzrost aktywności słonecznej - dni, kiedy człowiek był o wiele inteligentniejszą i agresywniejszą istotą od swego obecnego nadrzewnego odpowiednika. W zachwycie i zadziwieniu zbadał wielkie cywilizacje, po czym cofnął się jeszcze dalej, daleko w przeszłość, w bezsprzecznie najdłuższą i najmroczniejszą epokę dziejów człowieka, nim jego historia się zaczęła, kiedy nie miał on nawet ognia, by się ogrzać w nocy, ani mózgu, by pokierował jego dłonią na polowaniu. I tam, błądząc po omacku wśród samych już skorup ludzkiej pamięci, dokonał smardz zdumiewającego odkrycia. Na wiele uderzeń serca zapadł w bezwład, nim zdołał w pełni zrozumieć znaczenie tego, na co się natknął.

   Obudził Grena i Poyly brzęczeniem w ich mózgach. Przewracali się wyczerpani z boku na bok, ale od tego wewnętrznego głosu nie było ucieczki.

    - Gren! Poyly! Dokonałem wielkiego odkrycia! Jesteśmy znacznie bliżej spokrewnieni, niż wam się wydaje! Pulsując od wybuchu emocji, jakiego nigdy przedtem u niego nie widzieli, smardz rzucił przed nich obrazy przechowane w otchłaniach ich własnej nieświadomej pamięci. Najpierw pokazał im złoty wiek człowieka, czasy pięknych miast i autostrad, epokę śmiałych podróży na pobliskie planety Był to okres wspaniałych organizacji i aspiracji, koalicji, komun i komitetów, ludzie jednak nie byli w widoczny sposób szczęśliwsi od swych antenatów. Żyli pod presją rozmaitych antagonizmów, jak ich przodkowie. Znacznie łatwiej ginęli milionami w wojnach ekonomicznych lub totalnych.

   Następnie - pokazał smardz - po wkroczeniu przez Słońce w fazę samozniszczenia, temperatura Ziemi zaczęła się podnosić. Zadufani w swojej technice ludzie szykowali się na ten krytyczny moment.

    - Nie chcę nic więcej widzieć - zakwiliła Poyly, gdyż były to sceny bardzo jaskrawe i bolesne.

   Smardz ciągnął przymusowy wykład w jej głowie, jakby tego nie słyszał. W trakcie swoich przygotowań ludzie zaczęli zapadać na zdrowiu. Słońce zalewało ich nowym pasmem promieniowania i stopniowo cały rodzaj ludzki zaczął cierpieć na dziwną chorobę. Zaatakowała ona ich naskórek, oczy - i mózgi. Po długotrwałym okresie cierpień nabrali odporności na promieniowanie. Wyczołgali się z łóżek. Ale nastąpiła jakaś przemiana. Już nie mieli siły do panowania, pojmowania, do walki. Byli innymi istotami! Rozpełzli się daleko od swoich wielkich i wspaniałych miast, opuścili własne domy, jakby wszystko, co było im kiedyś bliskie, zrobiło się nagle obce. Rozleciały się również ich struktury społeczne i w ciągu jednej nocy zamarła cała organizacja. Od tej pory chwasty wyszły, pleniąc się, na ulice, a pyłek kwietny unosił się nad kasami sklepowymi: rozpoczęło się natarcie dżungli. Upadek człowieka nie dokonał się stopniowo, lecz w jednym przeraźliwym wstrząsie przypominającym runięcie wysokiej wieży.

   - Dosyć - Gren przeciwstawił się woli smardza. - To, co było, nas nie dotyczy. Czemu miałoby nas obchodzić coś, co wydarzyło się tak dawno temu? Przestań nas męczyć! Daj nam spać.

   Ogarnęło go dziwaczne uczucie - kołatania całego jego wnętrza w nieruchomej na zewnątrz powłoce ciała. Smardz w sensie przenośnym potrząsał nim za ramiona.

   - Jesteście jak z drewna - dźwięczał owładnięty gorączką. - Musicie mnie wysłuchać. Patrzcie! Cofamy się teraz do zamierzchłych dni, kiedy człowiek nie miał historii ani dziedzictwa, kiedy nawet nie był człowiekiem. Był wtedy mizerotą podobną do tego, czym wy teraz jesteście...

   Poyly z Grenem nie mieli innego wyjścia, jak tylko obejrzeć kolejne wizje. Pomimo że kadry były zamglone i mętne, dojrzeli podobnych małpiatkom ludzi zsuwających się z drzew i biegających na bosaka wśród paproci. Mali byli ci ludzie, płochliwi, nie znający mowy. Przykucali, podskakiwali, kryli się w chaszczach. Szczegóły były niewyraźne, jako że nigdy nie zostały wyraźnie zarejestrowane. Zapachy i dźwięki były ostre, ale jednocześnie urągliwe jak zagadka. Poyly i Gren widzieli jedynie przebłyski w półmroku, wśród których tamte maleńkie istoty pradawnego świata przemykały, cieszyły się, umierały. Z niezrozumiałych przyczyn owładnęła nimi tęsknota i Poyly zapłakała.

   Pojawił się wyraźniejszy obraz. Grupa maleńkich ludzików taplała się w bagnie pod gigantycznymi paprociami. Z paproci spadały jakieś przedmioty i lądowały im na głowach. W spadających kawałkach rozpoznali smardze.

   - W owym wczesnooligoceńskim świecie mój gatunek był pierwszym gatunkiem obdarzonym inteligencją - zabrzęczał grzyb. - Oto dowód! W idealnych warunkach cienia i wilgoci my pierwsi odkryliśmy potęgę myślenia. Lecz myśl potrzebuje członków, którymi może kierować. Zostaliśmy więc pasożytami tych małych stworzeń, waszych przodków z zamierzchłych czasów.

   I grzyb znowu pociągnął Poyly i Grena naprzód w czasie, ukazując im prawdziwą historię rozwoju człowieka, która była również jego własną historią, jako że smardze z pasożytów stały się symbiontami. Z początku przylgnęły do zewnętrznych powierzchni czaszek małpoludów, a następnie, gdy małpoludy zaczęły się rozwijać w owym związku, kiedy nauczyły się organizacji i polowania, z wolna zwiększały im pojemność czaszki. Wreszcie narażone na ciągłe niebezpieczeństwa grzyby przeniosły się do środka, stały się faktycznie częścią człowieka, doskonaląc swoje własne talenty pod wypukłą pokrywą kości.

    - Tak oto powstał prawdziwy rodzaj ludzki - dźwięczał smardz, zarzucając ich krociem obrazów - Ludzie rośli i podbili świat, zapominając o źródle swego sukcesu, smardzowym mózgu, który żył i umierał razem z nimi... Bez nas pozostaliby wśród drzew, tak jak bez naszej pomocy żyją teraz wasze plemiona.

   Aby nie było wątpliwości, ponownie wskrzesił ich utajone wspomnienia czasu, kiedy Słońce wkroczyło w swoje ostatnie stadium i cały rodzaj ludzki zaniemógł.

   - Ludzie byli silniejsi fizycznie od smardzów i choć przeżyli wzrost słonecznego promieniowania, to jednak nie przeżyły tego ich symbiotyczne mózgi. One pomarły cicho, ugotowane żywcem w małych kościanych schronach, jakie sobie pobudowały Zostawiły człowieka... na pastwę własnego losu z jego naturalnym mózgiem niewiele lepszym od mózgu wyższych gatunków zwierząt... Nic dziwnego, że człowiek utracił swoje wspaniałe miasta i znowu się wyniósł na drzewa!

   - To nie ma dla nas żadnego znaczenia... zupełnie żadnego - wyskamlał Gren. - Dlaczego dręczysz nas teraz tą prastarą katastrofą, którą skończyło się wszystko miliony lat temu?

   W jego głowie rozległ się cichy, milczący dźwięk, jakby śmiech smardza.

   - Ponieważ dramat może się jeszcze nie zakończył! Ja jestem z silniejszej rasy niż tamci, moi pradawni przodkowie, ja mogę znosić silne promieniowanie. Podobnie może twój gatunek. Nadeszła historyczna chwila, czas, abyśmy rozpoczęli następny etap symbiozy, równie wielkiej i korzystnej jak tamta, która ongiś tak ukształtowała małpiatki, że poleciały do gwiazd! Zegary inteligencji znowu poczęły wybijać godziny. Zegary znowu mają wskazówki...

   - Gren, ja nic nie rozumiem, on oszalał! - zawołała Poyly, przerażona zamętem pod przymkniętymi powiekami. - Słuchajcie, jak biją zegary! - rozbrzmiewał smardz. Dla nas biją, dzieci!

    - Ach! Słyszę je! - jęknął Gren, wijąc się gorączkowo na legowisku.

   Do ich uszu docierał ze wszystkich stron tłumiący wszystko inne dźwięk, pienie dzwoniące jak diabelska muzyka.

    - Gren, my zwariujemy! - krzyczała Poyly - To straszna pieśń!

    - Dzwony! Dzwony! - huczał smardz.

   Gren i Poyly przebudzili się, siadając, skąpani w pocie, z rozognionym grzybem wokół głów i karków - a straszliwa muzyka dochodziła wciąż, jeszcze straszniejsza.

   Przez tumult gonitwy myśli dotarło do nich, że są teraz jedynymi lokatorami jaskini pod pokładem lawy Wszyscy Pasterze się wynieśli. Przerażające tony, jakie słyszeli, dochodziły z zewnątrz. Trudno było powiedzieć, dlaczego napełniały ich takim przerażeniem. Przewodni motyw brzmiał niemal jak śpiewka, nie dawał jednak żadnego klucza do rozwikłania zagadki. Było to granie nie dla uszu, ale dla krwi i krew na przemian to stygła, to krążyła żywiej w odpowiedzi na zew.

    - Musimy iść! - zawołała Poyly, dźwigając się z wysiłkiem. - To śpiewa nam do wymarszu.

    - Co ja narobiłem? - jęknął smardz.

    - Co się stało? - zapytał Gren. - Dlaczego musimy iść? Przylgnęli trwożliwie do siebie, jednak wiedzeni impulsem nie mogli zostać. Członki poruszały się wbrew ich woli. Czymkolwiek było straszliwe pienie, zmuszało do podążania w kierunku swego źródła. Nawet smardz nie pomyślał, że można postąpić inaczej. Bez czucia w ciałach wywindowali się na powierzchnię skalną pochylnią służącą za schody i znaleźli w środku koszmaru.

   Potworna muzyka dęła wokół nich jak wicher, chociaż żaden liść się nie poruszył. Wściekle szarpała i wydzierała im członki. Ale nie byli jedynymi istotami, które odpowiadały na ten syreni zew. Stworzenia latające, biegające, skaczące, stworzenia, które pełzają, wszystko torowało sobie drogę przez polanę, podążając w jednym kierunku - do Czarnej Gardzieli.

    - Czarna Gardziel! - krzyknął smardz. - Czarna Gardziel nam śpiewa i musimy iść!

   Melodia opętała nie tylko ich uszy, ale i oczy. Samym siatkówkom odebrała częściowo wrażliwość, tak że cały świat jawił im się w czerni, bieli i szarości. Niebo nad głowami połyskiwało bielą, plamiła je szarość liści, pod ich rozpędzonymi stopami jeżyły się czarno - szare skały Z wyciągniętymi przed siebie ramionami Gren i Poyly zaczęli biec naprzód wśród ścigających się stworzeń. Wtedy w owym wirze grozy dostrzegli Pasterzy Stali oni jak gromada cieni pod ostatnimi pniami figowca. Pasterze byli przywiązani pasami lub sznurami do pni. Pośrodku stał śpiewak Iccall, również związany Teraz śpiewał! Śpiewał w wyjątkowo niedogodnej pozycji, skręcony, jakby mu przetrącono kark; zwiesił głowę, wbijając w ziemię błędne spojrzenie. Śpiewał co tchu w płucach i krwi w sercu. Śpiew dobywał się mężnie, rzucając wyzwanie potędze pieśni Czarnej Gardzieli. Miał swoją własną siłę; moc przeciwstawienia się złu, które mogłoby pociągnąć wszystkich Pasterzy do źródeł tamtej drugiej melodii. Pasterze słuchali słów Iccalla w ponurym skupieniu. Nie pozostawali jednak bezczynni. Przywiązani do pni zarzucali przed siebie swoje sznurowe sieci, chwytając stworzenia śmigające koło nich w odpowiedzi na nieodparte wezwanie. Poyly z Grenem nie potrafili zrozumieć tego, co Iccall śpiewał. Nie byli do tego przyuczeni. Posłanie jego pieśni stłamsił dech Czarnej Gardzieli. Opierali się szaleńczo jej emanacji - szaleńczo, lecz bezskutecznie. Brnęli dalej wbrew samym sobie. Trzepoczące skrzydła ptakorośli uderzały ich po policzkach. Cały ten biało - czarny świat dźwigał się i czołgał w jednym kierunku! Jedynie Pasterze pozostali nieczuli, zasłuchani w pieśń Iccalla. Kiedy Gren się potknął, galopujące stwory roślinne przeskoczyły ponad nim. Z kolei wyroiły się z dżungli zaskącze i przepłynęły koło nich. Wsłuchani z desperacją w pieśń Iccalla Pasterze łowili pojedyncze sztuki z mijających ich tabunów i powalając je, zarzynali pośród chaosu.

   Poyly z Grenem mijali właśnie ostatnich Pasterzy Posuwali się szybciej, gdyż straszna melodia przybierała na sile. Przed nimi leżała otwarta przestrzeń. Obramowana baldachimem resztek gałęzi sterczała w tle Czarna Gardziel! Zdławiony okrzyk - czego? zachwytu? przerażenia? - wydarł im się z gardła na widok tej scenerii. Przerażenie miało teraz kształty, nogi i uczucia, ożywiane pieśnią Czarnej Gardzieli. Do niej - widzieli to pustymi źrenicami - toczył się strumień życia, odpowiadając na owo przeklęte wezwanie, ile sił spiesząc przez pole lawy i w górę wulkanicznych stoków, by wreszcie triumfalnie rzucić się przez krawędź w otchłań wielkiego otworu!

   Nowy mrożący krew w żyłach obraz uderzył ich oczy. Ponad krawędzią Gardzieli pojawiły się trzy ogromne, długie, chitynowe palce, kiwając kusząco w rytm nieodpartej melodii. Oboje wrzasnęli na ich widok, zdwajając jednak szybkość - ich bowiem przyzywały szare palce.

    - O, Poyly! O, Gren! Gren!

   Krzyk doleciał do nich jak błędny ognik. Nie zatrzymywali się. Grenowi udało się na sekundę zerknąć w tył, na podrygujące czernie i szarości lasu. Ostatnim mijanym przez nich Pasterzem była Yattmur; nie bacząc na pieśń Iccalla, zrzuciła mocujące ją do drzewa więzy. Włosy powiewały jej na wszystkie strony, kiedy przebijała się do nich zanurzona po kolana w fali życia. Jej ramiona wyciągały się do niego jak ramiona kochanki z sennego marzenia. W przedziwnym świetle jej twarz była szara, lecz biegnąc nieulękle, śpiewała tak jak Iccall pieśń, która miała przezwyciężyć tę drugą, szatańską melodię. Gren znów spojrzał na Czarną Gardziel i natychmiast zapomniał o Yattmur. Długie, wabiące palce przywoływały tylko jego. Trzymając dłoń Poyly w swojej, mijał właśnie jeden ze skalnych występów, kiedy Yattmur złapała go za rękę. Na zbawczą chwilę odwróciła ich uwagę. Z prędkością błyskawicy smardz dojrzał szansę wyrwania się z jarzma.

    - W bok! - zabrzęczał. - Na bok, jeśli wam życie miłe! Tuż przy ich ścieżce wyrastał dziwny zagajnik młodych pędów. Idąc ręka w rękę, mozolnie skręcili ku wątpliwemu schronieniu. Przemknął koło nich zaskącz, bez wątpienia gnający na skróty. Zagłębili się w szarzyźnie. Od razu potworne pienia Czarnej Gardzieli straciły wiele ze swej siły. Yattmur ze szlochem padła Grenowi w ramiona, ale do ocalenia było jeszcze daleko. Poyly dotknęła przypadkiem wiotkiego pędu i krzyknęła. HIeista maź skapnęła jej na głowę. Zacisnęła kurczowo palce na pędzie i kołysała nim, nie wiedząc, co robi. Rozglądając się dokoła, uświadomili sobie z rozpaczą, że znaleźli się w swego rodzaju niewielkiej zagrodzie. Zaburzenia wzroku zawiodły ich w pułapkę. Zaskącz, który wpadł tutaj przed nimi, został już nieodwracalnie unieruchomiony w wydzielanej przez pędy masie. Yattmur pierwsza zrozumiała prawdę. - Żarłoziel! - zawołała. - Połknął nas żarłoziel!

    - Przerąbać przez to drogę, prędko! - zabrzęczał smardz. Miecz, Gren, szybko, szybko! Pochłania nas!

   Otwór za ich plecami zwarł się. Byli całkowicie zamknięci. Pułap zmarszczył się i zaczął się na nich osuwać. Znikło złudzenie zagajnika. Znajdowali się w żołądku żarłoziela. Wyszarpnąwszy miecze, stanęli do walki o życie. Otaczające ich pręty, tak zręcznie imitujące pędy młodziutkich drzew, chyliły się i składały jak teleskopy, strop osiadał, wydzielając ze swych fałd duszącą galaretę. Gren wyskoczył wysoko w górę, potężnie tnąc mieczem. W powłoce żarłoziela pojawiła się znaczna szczelina. Obie dziewczyny pomagały w jej powiększaniu. Kiedy wór oklapł, zdołali wytknąć głowy przez owo rozdarcie, unikając w ten sposób niechybnej śmierci. Wróciła za to poprzednia groza. Zawodzenie śmierci wydobywające się z Gardzieli znowu ścięło im krew w żyłach. Ze zdwojoną energią rąbali żarłoziela, by uwolniwszy się, odpowiedzieć na przerażające wołanie.

   Byli już wolni - prócz stóp tkwiących po kostki w galarecie. Żarłoziel przyrośnięty na stałe do filaru skalnego nie mógł usłuchać wezwania Czarnej Gardzieli. Całkiem już oklapł, jego samotne oko z ponurą bezsilnością obserwowało ich wysiłki zmierzające do pocięcia go na kawałki.

    - Musimy iść! - krzyknęła Poyly, której wreszcie udało się wyswobodzić.

   Z jej pomocą również Gren i Yattmur wyrwali się ze szczątków stworzenia. Kiedy odbiegali, widzieli, jak zamyka oko.

   Stracili więcej czasu, niż sądzili. Kleisty szlam na stopach opóźniał ich bieg. Potrącani bez przerwy przez inne stworzenia, torowali sobie drogę przez lawę, goniąc resztkami sił. Yattmur nie miała już siły podjąć pieśni. Ich wolę osłabiła moc pieśni Czarnej Gardzieli. Poczęli drapać się na zbocze stożka wśród, galopującej fantasmagorii życia. Trzy długie paluchy kiwały z góry w geście złowieszczego zaproszenia. Pojawił się czwarty, a za nim piąty palec, jakby to, co siedziało w wulkanie, stopniowo osiągało swoistą kulminację. Ich oczy błądziły w szarej wacie, serca im łomotały, gdy tymczasem melodia wzbierała nieznośnie. Zaskącze pokazały, co potrafią ich długie zadnie nogi, sadząc susami po najbardziej stromych stokach. Przeganiały ich, śmigając do krawędzi krateru, z której oddawały swój ostatni skok ku nieznanej wabiącej sile. Ludzi przepełniła tęsknota za przeraźliwym śpiewakiem... Zziajani, wstrzymywani przez lepką maź na stopach, pokonywali kilka ostatnich metrów dzielących ich od Czarnej Gardzieli.

   Upiorna pieśń urwała się w połowie nuty. Nastąpiło to tak niespodziewanie, że runęli plackiem. Ogarnęło ich uczucie wyczerpania i ulgi. Leżeli, nie otwierając oczu i szlochając. Było cicho, Gardziel zamilkła całkowicie. Gren wysłuchał wielu uderzeń swego serca, nim otworzył jedno oko. Barwy świata wracały ponownie na swoje miejsce, biel znowu stapiała się z różem, szarość obracała w błękit i zieleń, i żółć, czerń rozmywała w ciemny koloryt lasu. Na ten sam znak wszechwładne pragnienie obróciło się w nim w odrazę do tego, co właśnie zamierzali zrobić. Zgromadzone wokoło stworzenia, które nie zdążyły na bolesną rozkosz pogrążenia się w Czarnej Gardzieli, wyraźnie podzielały jego uczucia. Zawróciwszy, pokuśtykały z powrotem w stronę leśnej kryjówki, zrazu wolno, po czym coraz prędzej, aż ich nie tak dawna galopada odwróciła się w przeciwnym kierunku.

   Wkrótce krajobraz opustoszał. Pięć długich, upiornych paluchów znieruchomiało jednocześnie ponad ludźmi na krawędzi Czarnej Gardzieli. Następnie pochowały się, jeden po drugim, zostawiając Grenowi wizję jakiegoś niewyobrażalnego potwora dłubiącego w zębach po odrażającym posiłku.

    - Gdyby nie żarłoziel, byłoby już po nas - odezwał się. Nic ci nie jest, Poyly?

   - Daj mi spokój - powiedziała, nie odrywając dłoni od twarzy

   - Masz dość siły, by iść? Na miłość boską, wracajmy do Pasterzy.

   - Stój! - krzyknęła Yattmur. - Oszukaliście Hutweer i całą resztę, że jesteście potężnymi duchami. Po tym, jak popędziliście do Czarnej Gardzieli, wiedzą już, że wielkimi duchami nie jesteście. Ponieważ oszukaliście ich, z pewnością zabiją was po powrocie.

   Gren i Poyly popatrzyli na siebie bezradnie. Bez względu na manewry smardza pragnęli znaleźć się w grupie Pasterzy; perspektywa dalszej samotnej wędrówki nie była im miła.

   - Nie bójcie się - usłyszeli smardza, który czytał w ich myślach. - Istnieją jeszcze inne plemiona! Co z tymi Rybiarzami, o których nam mówiono? Sprawiają wrażenie plemienia bardziej uległego od Pasterzy Poproś Yattmur, by nas tam zaprowadziła.

   - Daleko stąd do Rybiarzy? - zagadnął Gren dziewczynę Pasterzy

   Uśmiechnąwszy się do niego, ścisnęła mu dłoń.

   - Z przyjemnością cię do nich zaprowadzę. Stąd widać ich siedziby. - Yattmur wskazała w kierunku podnóża wulkanu. Po drugiej stronie góry widniała szczelina u podstawy Czarnej Gardzieli. Ze szczeliny wypływał szeroki, rwący potok. - Tam płynie Długa Woda - powiedziała. - Czy widzisz cudaczne brzuchate drzewa? Jest ich trzy, rosną na brzegu. Tam właśnie mieszkają Rybiarze.

   Uśmiechała się, patrząc Grenowi prosto w oczy. Jej uroda zawładnęła jego zmysłami jak coś namacalnego.

   - Wynośmy się z tego krateru, Poyly - powiedział.

   - To straszliwe śpiewające monstrum...

   - Wyciągnęła dłoń.

   Gren uchwyciwszy ją, postawił Poyly na nogi.

   - Ruszajmy więc - powiedział ostro.

   Objęła prowadzenie i zaczęli schodzić w kierunku wody, zerkając za siebie bojaźliwie, czy nic nie wylazło z wulkanu i nie człapie za nimi.

następny